Zwyczaje bożonarodzeniowe wg Marii Zientary-Malewskiej

23.12.2015
"Żadnego święta w roku nie oczekują ludzie, a zwłaszcza dzieci, z takim utęsknieniem jak świąt Bożego Narodzenia. Czar żłóbka w kościele obrazującego ubóstwo Narodzenia Dzieciątka Jezus, urok jarzącej się światłami choinki budzi radość w sercach. W czasie Bożego Narodzenia miłość święci największe triumfy, kruszy niejedną nienawiść i złość, a stwarza radość i szczęście". Tymi słowy Maria Zientara-Malewska rozpoczęła opis bożonarodzeniowych zwyczajów na Warmii. Zachęcamy do lektury fragmentów utworu "Warmio moja miła" z 1959 roku.

"Im bliższe były święta, tym tęskniej wyglądały dzieci przez zamarznięte szyby, czy o zachodzie jest niebo czerwone; był to bowiem niechybny znak, że "aniołki psierniki psieką". O "ściemniańku", gdy wszyscy po wieczornym oprzędzie zebrali się w izbie, a nie zapalono jeszcze ze względów oszczędnościowych lampy naftowej, siadały dzieci cichutko na "szlombanku", czy na niskich "tretkach". Matka, ojciec czy babka opowiadali im o cudzie nocy Bożego Narodzenia, o "sługach", którzy podsłuchują pod oknami, czy dzieci są grzeczne, bo tylko wtedy "włożą" im pełne talerze i przyozdobią choinki. Niegrzeczne dzieci czeka rózga, czy kańczug.

Święta już blisko! Na jarmark "godowy" do Olsztyna jechał, kto tylko mógł. Po powrocie z jarmarku "sługa" zaczął "gubzić" jabłka, orzechy czy pierniki dla dzieci. Które zaś znalazło coś na płocie, progu, czy sieni, skakało z radości i opowiadało dotąd każdemu, kto tylko przyszedł do chaty, póki go któreś inne nie zdystansowało, bo także coś "nalazło".

Dzień wigilijny dłużył się dzieciom bez końca. Gospodynie od rana "rozczyniały kuchy", do których nie żałowały masła, jaj i rodzynek. Potem rozpalały ogień w piekarniku, a gdy ten się mocno nagrzał, wygarniały kosiorem węgle, kładły blachy z kuchem posypanym kruszonką i - przeżegnawszy - wsuwały do piekarnika. Wkrótce po cały mieszkaniu rozchodził się słodki zapach ciasta.
Jeszcze trzeba było oszorować podłogi, nakryć je szmaciakami, zawiesić przy oknach świeże firanki, powlec pierzyny czystymi powłokami, pościerać kurz z licznych obrazów, a tu dzień taki krótki, taki krótki.

Zaledwie mrok pokrył wioskę i chaty, zaczęli chodzić "sługi" z "szemlem". W sieci odzywa się dzwonek, a potem słychać pytanie, czy wolno wejść do izby. W razie przyzwolenia "szemel" wpadał do izby i zaczynał skakać potrząsając dzwonkami. Za nim szedł komisarz z "drobzią", Żyd i dziad, który zbierał do kabzy wszystko, co mu dawano: pieniądze, słoninę, kuch, chleb i kiełbasę.

Wreszcie nadchodzi najpiękniejsza chwila. Ojciec już za dnia napalił w dużej izbie i ustawił "jeglijkę" sięgającą aż do pułapu. Razem z matką pięknie ją przyozdobili. Teraz zawołał wszystkich do izby. Choinka jaśnieje od pozapalanych świeczek. Dzieci oglądają ją ze wszystkich stron i coraz to nowe zauważają cudeńka: a to marcepany kolorowe, a to jabłuszka czerwone i obsypane słodkim makiem pierniki. Z gałązek zwieszają się srebrne nitki, połyskują gwiazdki i pomalowane orzechy. Pod drzewkiem stoją talerze pełne jabłek, pierników, orzechów i cukierków, a także drobne podarki.

Rozbrzmiały przy jeglijce polskie kolędy. Lud warmiński niestety zapomniał już o takich zwyczajach polskich (a może ich nigdy nie znał?), jak wieczerza wigilijna i dzielenie się opłatkiem; ale nie zapomniał kolęd. Starzy ludzie umieli ich mnóstwo, często nawet na nute piesni ludowych. Przetrwały te kolędy burze prześladowań i huragan hitlerowskiej potęgi. Nawet podczas wojny nucono je cichutko i z wielkim rozrzewnieniem, nadsłuchując kroków szpiega, czy żandarma pod oknami. W kilka lat przed wojną otrzymali Warmiacy przed Bożym Narodzeniem paczki z opłatkami od księdza kardynała prymasa Hlonda. Teraz młodzi nauczyli starych dzielenia się opłatkiem i przygotowywania wieczerzy wigilijnej.

Pasterka odbywała się o północy, ale tylko w miastach. Na wioskach, gdzie zimą drogi były zawiane śniegiem i mróz tamował oddech, przychodzili ludzie na pasterkę - raniutko o piątej. Wśród nocnej ciszy skrzypiały płozy sań, brzęczały dzwonki, migały latarnie pieszych, każdy spieszył do kościoła oświetlonego uroczyście. Niebawem wychodził ksiądz do ołtarza. Orkiestra grała najpiękniejszy triumf - tak zwany "bortajski", a potem kolędę "Gdy się Chrystus rodzi..." podjęło setki ust. Przy żłóbku płonęły światła na choinkach - wszystkich owładnęło rozrzewnienie i radość. Nawet Niemcy uczyli się od Polaków kolęd, chwaląc ich piękno i niezrównany urok melodii.
Po pasterce każdy spieszył do domu. W oknach chat płonęły światła jeglijek, dym z kominów unosił się prosto, podpierając szarymi kolumnami zarumienione niebo.

W pierwsze święto "niełobyczajnie" było odwiedzać krewnych i znajomych. Ludzie siedzieli po domach, chrupali orzechy i pierniki, śpiewali kolędy, czytali nowy Kalendarz Mariański, który zwykle przychodził przed "godami". W drugie święto natomiast odwiedzano się wzajemnie, częstowano i gwarzono przy gorzałce albo winie z porzeczek lub wiśni. Każdy gość wchodząc do chaty pozdrawiał domowników starym zwyczajem warmińskimi słowami: Boże, dáj wáma szczęście na te łuroczyste święta, cobyśta w szczęściu i zdroziu drugich doczekali. - Bóg zapłać! Zitájcie łu náju - odpowiadali domownicy."