Wyspiański po gietrzwałdzku

„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego jest dobre dla wszystkich. Jesteśmy narodem rozchwianym emocjonalnie. Także w tym sensie, że jeden ma emocjonalne wahadło odchylone w jedną stronę, drugi w drugą, a trzeci używa wahadła z zepsutego zegara do mieszania bigosu, którą to czynność wykonuje, sprawdzając w międzyczasie, czy wódeczka dobrze już zmrożona. I głównie to go emocjonuje…
Cała ta emocjonalnie zróżnicowana ekipa zgodzi się w jednym: „Wesele” arcydziełem polskiej literatury jest.

Poza powyższą ogólną uwagą interpretowanie sztuki Stanisława Wyspiańskiego nie jest i nie może być tematem tego tekstu, bo nie czuję się kompetentny w tych kwestiach. Czuję się natomiast kompetentny w przedstawianiu własnych emocji. A te wzleciały w środowy wieczór w GOK-u na wysoki, bardzo wysoki pułap. Człowiek patrzył i się zachwycał. Po prostu.

Nie jestem znawcą teatru, pierwszy raz w życiu piszę – nazwijmy to – recenzję sztuki teatralnej, bo na mnie akurat padło. Ale to przecież nie odbiera mi prawa do artykułowania subiektywnych osądów. Na dodatek mogę się podpierać tym, co widziałem na prawo i lewo – w trakcie sztuki i po jej zakończeniu. A widziałem twarze pełne zachwytu.

Uderzający był wyrównany poziom gry aktorów. Może także dlatego, że np. Jolanta Kłoczewska (Panna Młoda) czy Michał Kozłowski (Pan Młody), o których wszyscy w gminie i okolicy wiedzą, że umiejętności aktorskie wyssali jakiś czas temu z mlekiem matki, tym razem grali role niepierwszoplanowe (grali zresztą perfekcyjnie – inna sprawa, że Jolanta Kłoczewska ma w sobie coś takiego, iż po sekundzie milczącego przyglądania się publiczności, ma już tę publiczność u swoich stóp…).

Wspomniany wyrównany poziom był poziomem bardzo wysokim. Tomasz Czerwiński (Jasiek, ale też Dziennikarz i Kuba) i Janusz Sendela (Poeta, Kasper), których znałem do tej pory z drobnych ról, teraz byli na scenie postaciami głównymi, mającymi wyjątkowo dużo do powiedzenia – w sensie dosłownym i przenośnym. Wcale nie taka efektowna przecież na pozór rola Poety w wykonaniu Janusza Sendeli pulsowała autentyzmem, specyficznym dla odtwarzanej postaci. Nieszczęsny Jasiek grany przez Tomasza Czerwińskiego był Jaśkiem z krwi, kości i osocza. Powstał był ze swoim sznurem z bronowickiego cmentarza i zawitał po stu latach do Gietrzwałdu.
Adam Kochanowski (Gospodarz, Żyd, Stańczyk)? Czapki z głów! To mówię ja, Kochanowski (czy kogo tam gram…) – i słuchać proszę, bo powtarzać nie będę.
Rewelacyjna Małgorzata Sendela (Gospodyni, Czepcowa, Haneczka, Kasia) potrafiła w każdej z granych przez siebie ról znaleźć kawałek siebie. To się po prostu czuło. Nawet w ostatnim rzędzie widowni.
Teresa Grodzicka-Szymańska jest z kolei jak Kłoczewska i Kozłowski – bijcie się o nią, dyrektorzy profesjonalnych teatrów, bo każde jej słowo jest autentyczne jak z teatralnej matrycy wzorców.
Teresa Samulowska (Radczyni) – przekonująca w każdym zdaniu, stoi mocno na dwóch nogach, a jej głos nawet przez chwilę nie zadrży.
Ewa Hatała (Isia, Klimina) – świeża i autentyczna. Kwiatuszek po prostu.
Krzysztof Biadała (Czepiec, Chochoł)? Bez jednej fałszywej nuty! A jego chocholi głos – przejmujący!
Tadeusz Antoszewski (Wernyhora) – autentycznie posępny w stopniu zatrważającym.

Ech, ktoś zapyta: cóż to za recenzja? Wszystko się recenzentowi spodobało? A co, nie wolno? Poza tym to jeszcze nie wszystko. Oprawa i aranżacje muzyczne (Kapela Teatru Wspaniałego bez Nazwy, Tadeusz Antoszewski, Jarosław Żejmo) – palce lizać. Oświetlenie – przemyślane w detalach. Podobnie scenografia – prosta, a przy tym finezyjna, jak na nasze gietrzwałdzkie warunki.
Rowena Warmińska – słyszę, że za kulisami była perfekcyjna w swojej roli suflerki. Może raz, góra dwa dało się zauważyć z widowni, że ktoś tam jeszcze nad wykonawcami czuwa…

No i na koniec wisienka na torcie. Reżyser. Honorowy obywatel gminy Gietrzwałd Andrzej Fabisiak natchnął swoich aktorów tak, że przeszli samych siebie. Aż mi głupio – jako laikowi – się wymądrzać. Niemniej z mojego amatorskiego punktu widzenia fakty są takie, że w każdej, a raczej: w każdziuteńkiej sekundzie premierowego spektaklu było czuć, że ta sekunda nie płynie ot tak sobie – bo jej się tak podoba. Ona płynie, ta sekunda, tak, jak Andrzej Fabisiak to zaplanował, przemyślał, wyśnił… Już sama adaptacja „Wesela” to sztuka z pewnością niezwykle trudna. A tu wyglądało na to, jakby reżyser przez całe życie nie robił nic innego, tylko adaptował sztuki Wyspiańskiego na potrzeby gminnych teatrów. Andrzej Fabisiak wybrał z „Wesela” crème de la crème. Czy może raczej: sól ziemi polskiej.
Bo to Polska właśnie. Niejednoznaczna: płochliwa i zadziorna, infantylna i arcymądra. Nasza Polska. Gdy ogląda się „Wesele” w wykonaniu Wspaniałego Teatru bez Nazwy, człowieka jakoś tak duma rozpiera. Duma wynikająca z faktu obcowania ze sztuką najwyższą. W naszej gminie.

Paweł Jarząbek
Dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Gietrzwałdzie
Fot. Tomasz Salej

0507split 0521 0574split 0581